Opis
Gua Sha chiński masaż uzdrawiający – Clive Witham
- Wymiary: 145×205
- Liczba stron: 188
- ISBN: 978-83-65846-42-6
- Wydawnictwo: Vital
Prozdrowotne drapanie skóry Gua Sha to starodawna technika terapeutyczna wywodząca się z Tradycyjnej Medycyny Chińskiej.
Gua w języku chińskim oznacza skrobanie, a sha to zaczerwienienie wywołane pocieraniem.
Bezpieczna i skuteczna alternatywa dla baniek!
Ten poradnik zawiera ilustracje kluczowych punktów i kanałów stosowanych w medycynie Wschodu oraz jasno objaśnione techniki leczenia całego ciała, w tym twarzy..
Ekspert przeprowadzi Cię przez kurs tej metody i pokaże, jak właściwie i bezpiecznie ją stosować. Nie potrzebujesz naukowej wiedzy, czy studiów medycznych, by pomóc sobie i bliskim.
Wypróbuj Gua Sha na własnej skórze!
Powrót do korzeni
Jesteśmy bombardowani przekazami przekonującymi nas, że w każdej sferze życia właściwy wybór stanowi nowoczesna technologia. Jednak czasem trzeba się cofnąć, aby pójść naprzód. Gua Sha jest zarówno pradawną techniką, jak i elastycznym, ewoluującym systemem. Doskonale znalazł sobie miejsce wśród technik medycznych XXI wieku obok takich metod jak akupunktura, akupresura czy bańkoterapia. Są one dziś równie użyteczne jak przed wiekami.
Masaż dla każdego
Gua Sha postrzega ludzkie ciało holistycznie, gdzie wszystko jest połączone, od najmniejszej molekuły do największej części. Terapia ta ma szerokie zastosowanie oddzielnie, jak i w połączeniu z innymi formami leczenia, dzięki czemu jest szczególnie użyteczna w praktyce klinicznej. Co najważniejsze, wykazuje dużą skuteczność w warunkach domowych, gdzie może być wykorzystywana jako zabieg profilaktyczny i leczniczy. Podstawowe akcesoria wymagane przy tym masażu są bardzo proste. Musisz trzymać gładki, zaokrąglony przedmiot – który może mieć różne kształty – i przesuwać nim po skórze. Nie musisz kupować specjalistycznych skrobaczek. Dzięki tej książce poznasz zasady masażu i będziesz mógł z łatwością pomóc sobie i innym.
Pomoc w nagłych bólach i regeneracja organizmu
Koncepcja tej metody polega na wytworzeniu miejscowego ciepła aż do zaczerwienienia skóry, przez co rozgrzane fragmenty ciała zostają pobudzone do regeneracji organizmu. Masaż Gua Sha rozprasza lokalne blokady, a przez to usprawnia przepływ krwi i energii qi. A kiedy to nastąpi, zmniejsza się też dyskomfort i ból. Metoda ta pobudza krążenie limfy i pomaga w usuwaniu toksyn z organizmu. Wpływa na jakość snu, pomaga przy infekcjach oraz podnosi sprawność fizyczną i psychiczną. Działa przeciwzapalnie i przeciwbólowo, likwiduje sztywność, uczucie chłodu, gorączkę. Świetnie działa na napięte mięśnie oraz bóle stawów. Odtruwa organizm z toksyn również przy uzależnieniach.
Ze wstępu:
Moje pierwsze doświadczenia z Gua Sha, podobnie jak w przypadku większości ludzi, były dość bezceremonialne. Dostałem bólu żołądka – takiego, który pojawia się niespodziewanie i sprawia, iż wijesz się po podłodze w próżnej nadziei, że ci to ulży.
Mogłem dowlec się do samochodu i pojechać na ostry dyżur, a potem wiercić się, znosząc długie oczekiwanie na lekarza. Albo udać się do apteki po jakiś farmaceutyk, który złagodziłby ból. Ale nie. Moja droga była inna. Moja droga do uśmierzenia bólu przybrała postać Matsumi, mojej – pochodzącej ze znakomitej włościańskiej rodziny Ishizuka – żony i matki moich dzieci, która przybyła z kuchni, groźnie dzierżąc łyżkę do zupy. Nieubłagany błysk w jej oku wyraźnie zapowiadał, że nie potraktuje poważnie moich jękliwych protestów, więc przestałem się wić i zastosowałem do jej poleceń jak każdy pacjent, który pragnie uniknąć kłopotów.
Matsumi z miejsca puściła łyżkę w ruch – nie po to, by nakarmić mnie jakąś dziwną leczniczą miksturą, lecz by nacierać mi plecy rytmicznymi ruchami, natłuściwszy je uprzednio odrobiną oliwy. Milczenie jej pracy przerywały od czasu do czasu okrzyki wyraźnej radości:
„Aha! To jest to! O to chodzi” czy: „Stop! Żebyś to zobaczył”.
Sęk w tym, że nie mogłem. Wszystko to rozgrywało się w rejonie między środkową a dolną częścią moich pleców, poza zasięgiem mojego wzroku. Odczuwałem tylko osobliwe wrażenie, jakby ktoś przeciągał mi po lędźwiach czymś, co dotychczas było łyżką do zupy z makaronem. Łyżka przestała być łyżką, zmieniała się w instrument medyczny zwinnie poruszany z oszałamiającą prędkością. Zupełnie jakby Edward Nożycoręki czynił rzeźbiarskie dzieło sztuki z krzewu, tyle że używając nie nożyc, lecz łyżek. I nie krzewu, lecz mojego bladego ciała.
Niebawem opuściła mnie ochota, by wić się po podłodze, zacząłem też przyzwyczajać się do dziwnych wrażeń, jakich dostarczało mi to, co działo się za moimi plecami. Gdy tak siedziałem okrakiem na krześle, zwrócony przodem do jego oparcia i wpatrzony w meszek dywanu, dotarło do mnie w pewnym momencie, że ból zniknął. Nie został przytłumiony, jak po zażyciu znieczulającego farmaceutyku, lecz zniknął. Jakim cudem? Dlaczego? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko, że został usunięty łyżeczką tak, jak zdejmuje się kożuch z gorącego mleka albo opróżnia czarkę smakowitej zupy.
Wreszcie udało mi się tak ustawić niewielkie trzymane przed sobą lusterko względem lustra wiszącego w hallu za moimi plecami, że mogłem zobaczyć, co mi zrobiła ta łyżka. Sapnąłem wówczas i zdębiałem. Wszystkie te czerwone ślady, wyrysowane niczym grubą kredką na różowym papierze. Wyglądałem, jakby ktoś mnie efektownie natłukł, jednak nie odczuwałem niczego strasznie nieprzyjemnego. Fakt, było to dziwne, ale na pewno nie przykre. Właściwie czułem się wspaniale!
I dokładnie w tym momencie zrodził się we mnie głęboki szacunek dla terapii Gua Sha (i przyborów kuchennych). Zrozumiałem, że muszę znacznie dokładniej poznać tę osobliwą technikę.
Nim zacząłem studiować medycynę Dalekiego Wschodu, pokpiwałem sobie z przyrodzonej wiedzy mojej żony dotyczącej tego, jak natura wpływa na człowieka. Przez kilka lat mieszkaliśmy w Tajlandii i często spieraliśmy się na temat wentylatora sufitowego. Moje: „Zostaw to na całą noc, bo inaczej umrę na udar” przeciwstawiałem jej: „Obudzisz się rano z przeziębieniem i sztywną szyją”. Może i czasem wychodziło na moje, ale często też łapałem przeziębienie.
Moja żona dorastała w czasach, których wielu młodych Japończyków już nie zna. Jeszcze przed okresem ogromnego postępu technologicznego, z którego tak słynie Japonia, który jednak oderwał wielu jej mieszkańców od natury. Wystarczy spojrzeć na dom, gdzie się wychowała. Nie trzeba już łamać w zimie warstewki lodu na beczce z wodą, aby umyć ręce. Dziś wyposażona w regulator temperatury muszla sedesowa podmywa nas i osusza za jednym naciśnięciem przycisku zdumiewająco skomplikowanego panelu sterowania. A jeśli przy tym użyjesz niewłaściwego guzika, czeka cię naprawdę wielka niespodzianka!
Na szczęście udało mi się wpoić moim dzieciom trochę tej przekazywanej z pokolenia na pokolenie wiedzy sprzed epoki technologicznej. Dokonałem tego, wprowadzając radykalne zmiany w naszym życiu. Moja rodzina – którą czekało niebawem wiele cierpień – miała zmieniać kraje, posady, szkoły, kolegów, języki i pożegnać się z przyjemnym otoczeniem błogiego brytyjskiego przedmieścia, aby powitać odległą zalesioną wyspę na Morzu Wschodniochińskim.
Przed przedsięwzięciem aktu wiary na taką skalę każdy człowiek obdarzony zdrowym rozsądkiem rozważyłby sprawy, oceniając zagrożenia. Tylko głupiec podążyłby za swoim marzeniem na drugi koniec świata pod wpływem książki z obrazkami otrzymanej w prezencie ślubnym. Tylko matoł skakałby na ślepo w nieznane, nie mając jedwabnego spadochronu bezpieczeństwa – posady, domu i tak dalej – dzięki któremu spłynąłby delikatnie z przestworzy.
Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że nie jestem człowiekiem ze „spadochronem bezpieczeństwa”. Jestem facetem, który lecąc w dół, improwizuje przy użyciu beznadziejnie nieodpowiednich materiałów.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku, w epoce, gdy dorastałem na przedmieściu Londynu, często oglądałem w telewizji popularny program dla dzieci pod tytułem Blue Peter. W każdym odcinku prezenterzy wykonywali pożyteczne akcesoria ze zwykłych używanych na co dzień materiałów, które zwykle mamy w domu, na przykład stojak na długopisy z kartonowej rolki po papierze toaletowym, taśmy klejącej i brokatu. Tego rodzaju rzeczy. Pod koniec programu pokazywali swoje dzieło, które zawsze wyglądało spektakularnie (tak, wtedy łatwo mnie było zadowolić); moje wykonanie jednak było zawsze okropne. Nie udawało się. Bez względu na to, jakie miało być, ostatecznie było wiotkie i upaćkane klejem. Łamało się też przy najlżejszym uderzeniu. Mój życiowy parasol jest raczej tego rodzaju – taśma klejąca i brokat, a nie jedwab czy nylon.
Mimo że puściłem się na rzeczywiście szerokie wody, zamieszkawszy w domu bardziej przypominającym las niż budynek, życie na wyspie, którą tworzyły głównie przyprawiające o gęsią skórkę insekty i gęsty drzewostan, aż za bardzo spełniało moje oczekiwania. To była właśnie dawna Japonia, miejsce lokalnych legend i górskich bóstw, gdzie ludzie współistnieli z przyrodą, uzyskując od niej wiedzę o życiu i śmierci. Wiedzieli instynktownie, kiedy jest najlepszy czas, by zbierać na brzegu morza ślimaki słuchotki, w których basenach skalnych można znaleźć ośmiornice, w którym miejscu na oceanie gromadzą się ławice ryb latających i jak stan gniazd szerszeni może zapowiadać przyszły sezon. Posiadali też niezliczone inne umiejętności, które zdawały się wypływać ze skarbnicy zbiorowej wiedzy.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.